Na trasie spaceru Feliksa Netza po Lubaniu znalazł się także Miejski Dom Kultury. To dzięki temu dowiedzieliśmy się o tej sentymentalnej wizycie pisarza.
- Jakież było moje zaskoczenie, kiedy ujrzałem wchodzącego do naszej placówki Feliksa Netza – mówi Kazimierz Kiljan, dyrektor MDK. – Poznałem go natychmiast, choć ostatni raz widziałem pisarza kilkanaście lat temu. Ta postać jest dla mnie, jako twórcy, swego rodzaju wzorcem. Z podziwem bowiem obserwuję dokonania tego znakomitego autora, który jest także swego rodzaju ambasadorem naszego miasta w świecie polskiej literatury współczesnej.
Wizyta Feliksa Netza w MDK zaowocowała kameralnym spotkaniem, podczas którego nasz gość podzielił się gorącymi refleksami jakie towarzyszyły mu podczas wizyty w mieści swojego dzieciństwa.
Wizyta po latach
- Ostatni raz byłem w Lubaniu w roku 1997; wtedy w krótkich odstępach czasu bawiłem w Lubaniu dwukrotnie: na promocji mojej powieści „Urodzony w święto zmarłych”, w której obecny jest Lubań powojenny i z początku lat pięćdziesiątych; po raz drugi z okazji polsko-niemiecko-łużyckiej konferencji, na którą przygotowałem esej, zamówiony u mnie przez Miasto, pt. „Nierzeczywiste miasto”. To wtedy też nadano mi tytuł Honorowego Obywatela Lubania, tytuł dla mnie zaszczytny i wzruszający. To były pierwsze kontakty z Lubaniem po wyjeździe (przeprowadzce z rodziną do ówczesnego Stalinogrodu, czyli Katowic) w roku 1955. I nagle teraz po 13 latach odczułem silną, nieodpartą potrzebę natychmiastowego wypadu do Lubania, choćby na trzy, cztery dni! To był wewnętrzny, nie powiem imperatyw, ale na pewno jakiś mus, przymus… Dlaczego? Myśl o Lubaniu, mieście mojego dzieciństwa i lat „chłopackich” działa na mnie orzeźwiająco. I znów: dlaczego? Przecież były to lata przeżyte w cieniu wojny – miasto było całymi partiami, ulicami zdruzgotane, więcej było szkieletów wypalonych kamienic niż domów nadających się do zamieszkania, a potem przygniatający stalinowski reżym, represje, znikanie ludzi, uwięzienie księdza Haleckiego, a jednak… tak zwany Los rzucił nas do Lubania. Mam poczucie, że tutaj powstał pierwszy projekt mnie jako człowieka myślącego. Tutaj, w domu przy ulicy Leśnej 64 (wtedy) napisałem pierwsze wiersze, pierwszą „powieść” w zeszycie 14-kartkowym, nazwałem ją „Popieliszcze” (?!) - pewnie chciałem w tym słowie zawrzeć popioły i zgliszcza, tyle z niej ocalało w mojej pamięci. A więc tutaj, w Lubaniu, rozstrzygnęła się moja przyszłość, ktoś, może Bóg, chciał, abym został pisarzem. I jako stary już pisarz wsiadłem w Katowicach do samochodu, by po trzech godzinach spojrzeć w oczy mojemu miastu, bo tak myślę o Lubaniu: moje miasto.
Pierwsze obrazy - dworzec
- Pierwsze godziny w Lubaniu: wczesny świt, ciemnoszary, kilka dni przed Bożym Narodzeniem, rok 1947. Mama zostawia mnie z walizami w hali dworcowej, w której pokotem śpią ludzie. Siedzę w kącie, na lewo od kasy biletowej, na jakimś tobołku. Boję się okropnie, czy mama wróci! A poszła na ul.Łąkową – nie ma jej teraz – łączyła Rynek z ul.Szkolną, były tam tylko trzy numery i po numerem 3 mieszkała moja siostra, starsza ode mnie o 12 lat, z bratem starszym o pięć lat. I właściwie po brata poszła moja mama, i wróciła z nim po godzinie z wózkiem. Ale ta godzina prześladuje mnie do dzisiaj. Sam w obcym tłumie. I co jakiś czas tłum się podrywa, bo zapowiadają przyjazd jakiegoś pociągu. Trzymam się tobołka, bojąc się, że ten tłum mnie porwie i mama już mnie nie odnajdzie. Na szczęście, każdy był zajęty swoim losem. Przybywali Polacy ze wschodu, miasto opuszczali niemal ostatni Niemcy. Niemcy zachowywali się cicho, starcy i kobiety, które miały na głowach dziwne nakrycia: szaliki zawiązane w coś na kształt czapki. Zapamiętałem dziewczynkę, która patrzy na mnie bardzo intensywnym spojrzeniem. Potem widzę ją już z mamą, kobietą niewidomą, która śpiewa, ku irytacji śpiących, ale i ciekawości innych, wojenne, partyzanckie piosenki, a dziewczynka sprzedaje kartki ze słowami tych piosenek. Kiedy mama wróciła z bratem, było już jaśniej. Zapamiętałem ową galeryjkę nad halą dworcową. Po sześćdziesięciu czterech latach stoję w tej samej hali, godzina 13.00. Nikogo. Pusta hala (jakże niewielka!), zamknięta poczekalnia. Żaden pociąg nie przyjeżdża, żaden nie odchodzi. Wychodzę na perony. Stąd wyjeżdżali Niemcy, tutaj przyjeżdżali Polacy. Cicho. I tylko gdzieś, daleko, na kresach mojej pamięci niewidoma kobieta śpiewa partyzancką piosenkę, i odchodzi prowadzona za rękę przez dziewczynkę o dojrzałym, intensywnym spojrzeniu.
Marzenia o TAMTYM ŚWIECIE
- Przez Lubań przejeżdżał Wyścig Pokoju. Było to wydarzenie z niczym nie porównywalne. Owszem, masowym, posępnym, by nie powiedzieć: ponurym wydarzeniem, był uroczysty pogrzeb z honorami wojskowymi trzech żołnierzy WOPU-u, zastrzelonych, jak niosła wieść, przez „zdrajców”, „szpiegów”, „bandytów” (takie słowa zapamiętałem) uciekających przez zieloną granicę. Szliśmy tam szkołami, starsi od nas, zakładami pracy. Samochód z megafonem na czele orszaku żałobnego, ktoś mówi ochrypłym głosem prawie niewyraźnie, że wojna jeszcze się nie skończyła, że jeszcze giną ludzie. Do trumien przymocowane są czapki zabitych żołnierzy. Jedna czapka, słabo przymocowana, osuwa się na ziemie. Ktoś podbiega, podnosi ją, nie wie, co z nią zrobić. Tracę go z oczu. Dwa nazwiska zabitych wopistów zapamiętałem: Pogorzelski i Wróbel. Napisałem o nich wiersz, który odczytałem w szkole nr 3 (ul.Górna 1) na tzw. akademii ku czci. Rzadkie to było wydarzenie. Ale żałobne i patetyczne. Obecność wymuszona.
Natomiast obecność na Wyścigu Pokoju była dobrowolna, tłumna, masowa, totalna. Stoję w pierwszym rzędzie, starsi, bo wyżsi stali za nami, dzieciakami, naprzeciwko kina Wawel, blisko mostu, raczej kładki łączącej dwa brzegi, ponieważ most/wiadukt był zerwany. Czekaliśmy dwie, trzy godziny na to wyjątkowe wydarzenie. Wtedy akurat zacinał deszcz. Na co czekaliśmy? Na kolarzy? To też, ale na pewno chcieliśmy zobaczyć jak wyglądają ludzie z INNEGO ŚWIATA! Z Francji, z Anglii, z Włoch! Co innego Hindusi, ci byli jak Marsjanie, pełni dostojeństwa i majestatu, w turbanach, czekaliśmy na nich jeszcze ze dwie godziny, inne mieli tempo, im się nie spieszyło… Ale ci z Zachodu! Ilu z nas, zbitych w tym tłumie, chciałoby być takim Anglikiem, Francuzem czy Włochem! Żyć TAM! W tym innym świecie, z którego co jakiś czas przychodziły paczki z odzieżą, z mydłem, kawą, puszki lśniące jak wypolerowane złoto z masłem kokosowym(!), trafiło się i wieczne pióro, jeśli przeoczył je celnik. Te rzeczy miały swoisty zapach. Był to zapach TAMTEGO Świata. Ci kolarze z Anglii, Francji i Włoch (bo nie z Czech, NRD, Bułgarii, czy Rumunii) pewnie pachnieli jak tamte rzeczy. Ładniej niż my. Czy tak myśleli wszyscy, nie wiem. Tak myślałem ja, tak myślał Dzidek Biłous, mój starszy brat, starszy brat Dzidka, tak myślał Heniek Komendziński, z którym dzieliłem szkolną ławkę. O tym rozmawialiśmy.
Kochaliśmy naszych kolarzy, a jakże, Wilczewski, Królak, Grabowski, to najwcześniej zapamiętane nazwiska. Tego jednego dnia w roku, przez Lubań, miasteczko na uboczu, przelatywał szybko jak błyskawica, niemal cały świat. Wreszcie pojawiali się Hindusi, znikali i oni. I wracała siermiężna rzeczywistość tamtej epoki z biedą i dojmującym brakiem nadziei na zmianę. Październik roku 1956 jeszcze nikomu nawet się nie śnił.
Ludzie z tamtych lat
- Ludzie z tamtego Lubania to przede wszystkim państwo Maria i Franciszek Komendziński, lekarze, którym wielu z nas zawdzięcza już nie zdrowie, ale życie. I druga osoba to prof.Ludwik Anioł, mój polonista, innymi słowy: pan od polskiego… Najpierw państwo Komendziński, ich dom przy ul.Henryka Pobożnego 7, gdzie byłem częstym gościem, nie tylko codziennie, ale bywało, że dwa, trzy razy w ciągu jednego dnia. I teraz w sierpniowy dzień 2010 roku podchodzę pod ten dom i wpatruję się długo w jego sylwetkę. Oczywiście, wydawał mi się o wiele większy! Wystarczyło, że krzyknąłem: Heniek!, a mój przyjaciel pokazał się w oknie, pomachał ręką i po chwili szliśmy na Kamienną Górę. A za nami jeszcze ciocia Heńka, zwana w domu Mausi (Myszka) woła po niemiecku, żebyśmy wrócili za godzinę, na obiad. A obiad jemy na dole, w wielkiej kochnio-jadalni, prócz nas młodsze rodzeństwo Heńka, ale postać najważniejsza: pan doktor. Po nocnym dyżurze przespał się i zszedł ma obiad. Pyta, co tam w szkole, życzy sobie, żebym z Heńkiem przebywał jak najczęściej, żebyśmy dużo rozmawiali po polsku. Pan doktor mówi na przemian po niemiecku i po polsku. Bywa w naszej szkole, bada nas, podobnie pani doktor, własnoręcznie podaje nam – klasa po klasie – do ust okropny, lecz jakże życiodajny tran! Widzieliśmy nieraz panią doktor jadącą na rowerze, w pelerynie, z torbą lekarską, w grubych okularach, do jakiejś podlubańskiej wsi. Z kalekim językiem polskim (była córką pastora Waldsgotta z Kościelnika), ale z sercem na dłoni, z lekarstwami w torbie. Pewnego dnia Heniek był u mnie, razem odrabialiśmy lekcje, już w siódmej klasie. I nagle z bólu zemdlałem, chwyciły mnie torsje. Heniek był rowerem, zostawił mnie samego w domu i pognał do szpitala, do mamy. Gdy mama wróciła z pracy, niemal zderzyła się z panią doktor Komendzińską w drzwiach. Czuję do dziś jej obecność przy mnie, jak mi obmacuje brzuch i mówi do mojej mamy „Spuchnięta wątroba. Do szpitala. Sofort! Natychmiast!” Co mi jest? Zapalenie opon brzusznych. Potrzebna penicylina. Widzę jak oboje, pan doktor Franciszek Komendziński (wtedy dyrektor szpitala) i pani doktor Maria Komendzińska siedzą przy mnie w izolatce i zatroskani rozmawiają półgłosem po niemiecku. Rozważają możliwość przewiezienia mnie do Jeleniej Góry, pada niemiecka nazwa miasta – Hirschberg albo „nach Breslau”. Chcę – w myślach – zostać w Lubaniu, w tym szpitalu, mając w pobliżu tych dwoje ludzi w białych fartuchach (tak wyglądają aniołowie!), ponieważ wierzę, że gdy są przy mnie, nie stanie mi się nic złego. Utrzymali mnie przy życiu. Skąd zdobyli penicylinę, wtedy! – nie wiem. Dawno umarli. Ale żyją we mnie. Ze swoją kaleką polszczyzną, dobrocią w oczach i dotykiem rąk, które przywracały zdrowie. Jak to możliwe, zastanawiam się, stojąc przed ich domem przy ulicy 0 - dzisiaj – Kombatantów, że tych dwoje wspaniały ludzi pracą i sercem oddanych Lubaniowi, nie ma w tym mieście swojej ulicy!? Nie trzeba wiele trudu i wiele wyobraźni, by weteranom oddać jakąś inną, może nową ulicę, a tę – dawniej Henryka Pobożnego – nazwać ulicą Marii i Franciszka Komendzińskich? Wierzę, że tak się stanie. Inaczej być nie może, bo inaczej być nie powinno.
Kochany Ludwik
- Lubań – to dla mnie także Liceum Ogólnokształcące, głównie w starym budynku przy Placu Lompy, a spośród nauczycieli – mój polonista, mgr Ludwik Anioł. Gdy przeprowadziłem się do Stalinogrodu (brrr! ówczesna nazwa Katowic), okazało się, że uczęszczałem do bardzo dobrego liceum, na bardzo wysokim poziomie, a już moje przygotowanie z języka polskiego było imponujące. Mój nowy polonista pytał kto mnie uczył w tym Lubaniu, gdzie to w ogóle jest - Lubań? Wiedziałem, że mój lubański pan od polskiego był wychowankiem wybitnego polonisty, znawcy Oświecenia, prof. Tadeusza Mikulskiego z Uniwersytetu Wrocławskiego, co nie omieszkałem powiedzieć. Mój „stalinogrodzki” nowy pan od polskiego pokiwał głową z uznaniem. Z pierwszej klasówki dostałem u niego piątkę! U Anioła też dostałem raz z klasówki wysoki stopień piątkę z minusem (minus) za brak jednego przecinka(!), temat klasówki: „Humanizm nowel Prusa”. Czym musiała być ta piątka z minusem świadczy i to, że pamiętam temat wypracowania klasowego i to, że z młodszych klas przychodzono mnie oglądać! Piątka u Anioła (choćby z minusem) – to był sukces z niczym nieporównywalny. I wtedy musiałem opuścić Lubań i profesora Anioła, który jeszcze zdążył dać mi najwyższą nagrodę w szkolnym konkursie poetyckim – za wiersz i zbiór (w zeszycie) felietonów satyrycznych. A zaczynaliśmy w przerażeniu i strachu! Pan od polskiego był surowy i wymagający. Bezlitośnie stawiał dwóje. Przyszliśmy z różnych szkół, z Lubania, Zawidowa, Olszyny Lubańskiej i Leśnej, ale i z okolicznych podlubańskich wsi. Nierówny był poziom tych szkół. Mgr Ludwik Anioł wykonał olbrzymia pracę, aby ktoś, kto z początku nie potrafi streścić przeczytanej książki, pod koniec dziewiątej klasy był zdolny wypowiedzieć kilkadziesiąt zdań na temat psychologizmu w Trenach! Straszne były lekcje gramatyki, ale wystarczyły i w zupełności, by lekko odpowiedzieć na pytania z gramatyki podczas egzaminu wstępnego na filologię polską. Ale dał mi coś jeszcze! Podsunął mi kiedyś, gdy miałem szesnaście lat, wiersz Sergiusza Jesienina „Pieśń o suce” ze słowami: „Widzisz, wiersz nie musi być o Planie 6-letnim!” Innego dnia pokazał mi tom Józefa Czechowicza, a w nim wiersz, w którym był taki wers: „siano pachnie snem”. I spytał mnie, gdy wiersz przeczytałem: „Czujesz zapach siana, czujesz zapach snu? Wspaniała metafora, tego nie da się powiedzieć lepiej!” Pamiętam, że działo się to w mieszkaniu profesora Anioła, przy ul.Mikołaja 1, w Lubaniu. Tę tajemną wiedzę o poezji oraz gruntowną znajomość ortografii zawdzięczam panu profesorowi Aniołowi, który po wielu, wielu latach jest moim drogim, kochanym Ludwikiem.
Duch Lubania
- Lubań jest obecny w mojej prozie, w powieściach „Urodzony w święto zmarłych” i „Dysharmonia caelestis”, ale także w wierszach, głównie z tomu najnowszego „Trzy dni nieśmiertelności”, który był nominowany w tym roku do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej SILESIUS. Wspomniany już esej „Nierzeczywiste miasto” jest próbą zdefiniowania oryginalności, specyfiki Lubania, w moim dzieciństwie miasta wieloetnicznego, pisałem go wyłącznie „z pamięci”, to znaczy ewokując obrazy, jakie wryły mi się w pamięć. Niekiedy biorę jakąś postać z Lubania, jakieś miejsce, jakieś zapamiętane słowa i buduję wokół tych punktów, tych znaków nową rzeczywistość. Nie opisuję Lubania, ja rozmawiam z cieniami ludzi, których już nie ma. Dzisiejszy Lubań mnie zachwyca, zwłaszcza centrum, Starówka, to Wasze dzieło. Natomiast duch Lubania, to coś mojego. Tak. Duch Lubania to moja specjalność.
Z dnia: 2010-08-11, Przypisany do: Nr 15(398)